Ostatnio miałem okazję spędzić niecały tydzień na Islandii. Korzystając z nowych zasad roamingu, namiętnie meldowałem się stamtąd na Facebooku. W efekcie kilkoro z pośród moich znajomych poprosiło o nieco szerszy opis mych wrażeń z pobytu w tym kraju, a ponieważ i dla mnie będzie to całkiem miła pamiątka, postarałem się poniżej umieścić moje subiektywne odczucia i wspomnienia z tych kilku, pełnych wrażeń dni.
Wyjaśnienia
Zacznę jednak od wyjaśnień, że mój wyjazd na Islandię nie miał charakteru turystycznego. Jedynie z uwagi na rozkład lotów udało nam się spędzić na wyspie praktycznie dwie pełne, dodatkowe doby, które obok późnych wieczorów mogliśmy przeznaczyć na zwiedzanie. Suma summarum wyjazd trwał 5 pełnych dób.
Piszę w liczbie mnogiej, ponieważ w naszej grupie wybierającej się na Islandię było w sumie 10 osób, w tym dwie całkowicie niewidome. Dzięki obecności kilku kierowców w ekipie, mogliśmy w dodatkowym czasie wynająć 2 samochody i przemierzyć około 600 kilometrów islandzkich dróg, przemieszczając się od jednej, do drugiej atrakcji.
Poniżej starałem się jak najlepiej oddać własne wrażenia, emocje i doznania, a także jak najdokładniej zapisać wszystko to, co udało mi się zapamiętać z całego wyjazdu. Ponieważ jednak zdaję sobie sprawę, że precyzyjnych informacji będzie tutaj jak na lekarstwo, to w poniższym tekście umieściłem również garść hiperłączy z których możecie skorzystać, gdybyście chcieli na dany temat dowiedzieć się nieco więcej.
Pierwsze wrażenia
Na lotnisku w Keflaviku lądujemy o godzinie 21:30 tamtejszego czasu. Różnica względem Polski wynosi minus dwie godziny. Pierwsze co od razu zwraca moją uwagę to cisza na lotnisku. To mnie nie zaskakuje, ponieważ np. na Vancie w Finlandii również prawie zawsze jest bardzo cicho. W Keflaviku wynika to jednak z innych powodów. Pierwszy związany jest oczywiście z o wiele mniejszym ruchem pasażerskim. Co jednak ciekawsze i bardziej istotne w tym przypadku, większość ścian i podłóg terminala w Keflaviku wyłożonych zostało drewnem w skandynawskim stylu. Podobne podłogi są m.in. na wspomnianej już Vancie, ale drewniane panele na ścianach to dla mnie coś nowego. Doskonale tłumią dźwięki sprawiając, że terminal, choć i tak niewielki, wydaje się być jeszcze mniejszy, cichszy i przytulniejszy.
Z lotniska można dostać się do oddalonej o nieco ponad 40 kilometrów stolicy na dwa sposoby. Pierwszy to linia przypominająca krzyżówkę naszego autobusu miejskiego i PKS. Koszt przejazdu dla osoby niewidomej to około 35 PLN (840 koron islandzkich). Koszt pełnego biletu kupowanego u kierowcy, jeśli dobrze pamiętam, to 1800 koron. Rozwiązanie to jednak posiada dwa minusy. Pierwszy polega na tym, że tym autobusem jedzie się prawie dwie godziny, a drugi, że kursuje bodajże tylko do godziny 19:00. Znacznie szybciej, bo niecałą godzinę, zajmie nam podróż Fly Busem, która jednak kosztuje 21€ od osoby. Za dodatkową opłatą możemy poprosić aby po odstawieniu podróżnych na dworzec w Reykjaviku kierowca podrzucił nas pod wskazany adres. Na pokładzie autobusu możemy bezpłatnie korzystać z dostępu do bezprzewodowego Internetu oraz portów USB, np. w celu podładowania telefonu.
Z dworca autobusowego znajdującego się w samym centrum Reykjaviku, pieszo ruszyliśmy w stronę wynajętego mieszkania. Ponieważ na Islandii w połowie czerwca zaczyna się sezon turystyczny, a liczba miejsc noclegowych jest mocno ograniczona, ceny hoteli w tym terminie szybują w kosmos. Na szczęście nam udało się znacznie taniej skorzystać z opcji wynajęcia dwóch mieszkań w serwisie Airbnb. Okazuje się, że jest to bardzo popularna forma dorabiania sobie na Islandii.
Nasze mieszkanie znajdowało się około 10 minut spacerkiem od dworca autobusowego, czyli od ścisłego centrum. W trakcie pokonywania tej drogi zaskoczył mnie śpiew ptaków, w końcu było już po godzinie dwudziestej trzeciej. I dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że w Reykjaviku aktualnie trwa biała noc, czyli w ogóle nie robi się ciemno. Dotychczas czegoś takiego doświadczyłem tylko raz w Helsinkach.
Wreszcie dotarliśmy na miejsce, podzieliliśmy się sypialniami i pora spać. Jeszcze szybka toaleta i szok. Przynajmniej dla mnie był to szok, bo ja nienawidzę tego zapachu. Ciepła woda z kranu śmierdzi siarkowodorem. Jeśli byliście kiedyś np. w Iwoniczu Zdroju i piliście podgrzewaną wodę Zuber z Janem, to wiecie o czym mówię. To oczywiście wynika z faktu, że Islandczycy ciepłą wodę pozyskują ze źródeł termalnych. Dzięki temu nie muszą płacić za jej podgrzanie. Dodatkowy minus z mojego punktu widzenia stanowi nadzwyczajna miękkość tej wody. Sprawiała ona, że myjąc się mydłem nigdy nie miałem pewności czy już całe mydło spłukałem ze skóry. W efekcie mój prysznic trwał dwa razy dłużej niż zwykle. I tak jak w końcu do tej miękkości udało mi się przyzwyczaić, to przy płukaniu ust po myciu zębów, aż do samego końca naszego pobytu na wyspie, zbierało mi się na wymioty. Oczywiście nie wszędzie tak jest. W nowszym budownictwie, na lotnisku i w kilku innych miejscach, widziałem że ciepła woda była w jakiś sposób uzdatniana i jej zapach był niwelowany. To tylko moje szczęście sprawiło, że byłem olfaktorycznie katowany w trakcie każdego prysznica. Inni uczestnicy naszego spotkania nie narzekali tak jak ja. Na dłuższą metę należy również pamiętać, że tak miękka woda bardzo mocno wysusza skórę, więc jeśli ktoś posiada jakieś dolegliwości dermatologiczne, to lepiej zabrać ze sobą balsamy czy maści nawilżające.
Reykjavik
Stolicę Islandii przemierzyliśmy w szerz i wzdłuż. Zarówno pieszo, jak i samochodem. W samym jej centrum, na wzniesieniu, znajduje się najbardziej rozpoznawalna atrakcja Reykjaviku, czyli kościół Hallgrímskirkja. Ma on charakterystyczny, nieregularny kształt, który różnie ludzie interpretują. Mnie osobiście najbardziej podoba się porównanie do młota zgubionego przez Tora, gdzie obuch stanowi bryłę kościoła, a trzonek wznosi się do nieba. Za opłatą można windą wjechać na szczyt owego trzonka będącego jednocześnie wierzą kościoła i obejrzeć panoramę miasta. Spod kościoła możemy iść jedynie w dół, docierając do różnych części miasta. Analogicznie, gdybyśmy się zgubili w mieście, idąc zawsze w górę, na pewno trafimy do Hallgrímskirkja.
Ponieważ w całym mieście przeważa niska zabudowa, mający 73 metry wysokości kościół ten (drugi najwyższy budynek na Islandii) można dostrzec praktycznie z każdego miejsca stolicy. Większość zabudowy stanowią budynki dwu i trzy piętrowe. Jedynie w kilku lokalizacjach napotkać można skupiska wyższych bloków (tak do ośmiu pięter) oraz typowe apartamentowce na skraju stolicy. Ścisłe centrum zajmują niskie kamieniczki w przeróżnych stylach. Część przypomina londyńskie kamienice, inne okładane są kamieniami mającymi imitować średniowieczną zabudowę, a jeszcze inne są całkiem nowoczesne. Co ciekawe, dość często na dachach niektórych budynków, w tym również restauracji i pubów, zaobserwować można bujnie rosnącą roślinność. Islandczyków chyba ciągnie na te dachy ponieważ miałem również możliwość znaleźć się w barze otwartym na dachu jednej z kamienic.
Tuż obok centrum znajdują się skupiska niskich bloków. Znajomy zwrócił uwagę na ich bardzo małe zagęszczenie co sprawiało, że wyglądem bardzo mocno przypominały mu one zabudowę amerykańskich przedmieść, na których mieszkał w młodości. Z kolei uwagę wszystkich zwracał fakt, że duża liczba budynków pokryta jest blachą falistą. Mieliśmy okazję obserwować budowę jednego z takich bloków. Okazuje się, że jego ściana składa się jedynie z cegły, waty szklanej ułożonej zewnętrznie oraz wspomnianej blachy falistej, która ma chronić elewację przed kaprysami pogody. Możliwość taniego ogrzewania mieszkań energią termalną sprawia, że ocieplanie budynków najwidoczniej nie stanowi priorytetu dla Islandczyków. Niestety, sam wygląd budynków również się do nich nie zalicza. Elewacje są pełne zacieków, przez co całe miasto nie prezentuje się najlepiej. Bardzo często w odwiedzanych budynkach, zarówno prywatnych, jak i publicznych, można było poczuć wilgoć, która zadomowiła się w nich na dobre. Moją uwagę zwróciły jednak przede wszystkim schody, które wszędzie na Islandii są bardzo strome i do tego najczęściej bardzo wąskie. Schodzenie po nich w sklepie czy budynku mieszkalnym, za każdym razem wymagało ode mnie wzmożonej uwagi.
W mieście znajduje się kilka parków z których chętnie korzystają mieszkańcy. Nas najbardziej zdziwił widok par wylegujących się tam, lub tulących się do siebie na kocach. Głównie z uwagi na fakt, że robili to w kurtkach, padającej mżawce i przy dziewięciu stopniach Celsjusza.
W parkach bardzo często znajdują się również rzeźby lokalnych artystów. Generalnie street art. Jest obecny w Reykjaviku, ale przybiera on głównie postać graffiti na płotach otaczających place budowy. Naturalnie w całym mieście zlokalizowano najróżniejsze rzeźby, instalacje artystyczne czy pomniki, chociażby takie jak ten Leifa Eirikssona, nie tylko przez Islandczyków uważanego za odkrywcę Ameryki.
Po drodze do naszego apartamentu mijaliśmy również Harpa, czyli słynną na całym świecie halę koncertową. Popularność zawdzięcza ona głównie swojemu wyglądowi, który przypominać ma bazaltowe bloki, stanowiące niejako surowiec naturalny Islandii. Po moich towarzyszach podróży nie było jednak widać szczególnego zachwytu…
Praktycznie od pierwszego dnia naszego pobytu zwróciłem uwagę na fakt, że nad Reykjavikiem nieustannie coś lata. Helikoptery i niewielkie samoloty prawie bez przerwy są słyszane nad głową, nawet w środku nocy. To oczywiście zasługa ulokowanego w samym centrum miasta lotniska, które w ciągu dnia jest otwarte dla zwiedzających. Można albo z platformy obserwacyjnej popodglądać podrywające się do lotu lub lądujące statki powietrzne, albo zwiedzić wspólne muzeum lotnisk w Reykjaviku i Keflaviku.
Po ulicach miasta chodzi się bardzo wygodnie. Kilka przejść dla pieszych jest nawet udźwiękowionych. Co jednak istotniejsze, jak na stolicę państwa, to ludzi na ulicach jest bardzo mało. W końcu wszystkich Islandczyków jest jedynie ok. 360 tysięcy, z czego trzy piąte z nich mieszka w Reykjaviku. Za to resztę ludzi na ulicy i w całym mieście stanowią turyści, wśród których przeważają amerykanie. W końcu przez kilkadziesiąt lat w Keflaviku znajdowała się amerykańska baza wojskowa. W ten sposób wielu Amerykanów pozostało na wyspie i pozakładało rodziny. Islandia znajduje się również stosunkowo niedaleko USA, bo tak jak z Polski na Islandię, tak z Islandii do Stanów leci się nieco ponad 4 godziny. W efekcie wyspę co roku odwiedza ponad 2 miliony turystów, głównie w lipcu i sierpniu, a dla praktycznie wszystkich Islandczyków angielski jest drugim językiem. Jeśli więc mówimy po angielsku, to porozumiemy się praktycznie wszędzie i z każdym.
My oczywiście nie zwiedziliśmy całego miasta, bo nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu. Za to w miarę dokładnie zbadaliśmy obszar znany na całym świecie z powodu świetnej książki Hallgrímura Helgasona i późniejszej jej ekranizacji jako 101 Reykjavik, czyli ścisłe centrum stolicy Islandii, pełne sklepików z pamiątkami, klubów, pubów, kafejek, restauracji i sklepów z ciuchami. Równie zglobalizowanie, jeśli mogę tak powiedzieć, wygląda stary, portowy fragment miasta, gdzie w części handlowej portu kamieniczki mieszają się z przemysłową zabudową już tylko z rzadka mieszczącą pozostałości przemysłu rybołówczego. Obecnie większość centrów przetwórstwa rybnego zlokalizowana została na wschodnim i zachodnim wybrzeżu wyspy.
Aktualnie w handlowej części portu Reykjaviku znaleźć można wiele polecanych lokali gastronomicznych, gdzie między innymi, tak jak my to zrobiliśmy, np. w restauracji Bryggjan Brugghús można skosztować owoców morza i ważonego na miejscu kraftowego piwa. Obok zwykłego pilznera i mocno słodowego ciemnego, można było posmakować IPA, czyli podwójnie i potrójnie chmielonego piwa. Akurat ta wersja India Pale Ale zawierała taką kombinację zapachu cytrusów i chmielu, że aromat przywodził na myśl dojrzałe porzeczki. Niestety jak dla mnie IPA posiada zbyt wiele goryczy. Z kolei ze starego portu można sobie zorganizować wycieczkę na ocean i poobserwować wieloryby. I tu również z powodu braku czasu jedynie słyszałem o takiej możliwości.
Z uwagi na aurę, kawiarniane ogródki nie cieszą się w Reykjaviku zbyt wielką popularnością. Islandczycy mówią, że jak nie podoba ci się pogoda, to poczekaj pięć minut. I mają rację. Czasem możemy spacerować w przyjemnym słońcu, aby tuż za rogiem wpaść w ramiona porywistego wiatru, a na twarzy poczuć krople deszczu. Czasem pada deszcz i jednocześnie świeci słońce. Warunki atmosferyczne zmieniają się jak w kalejdoskopie. Sam przyłapałem się kilka razy na tym, że nie ściągałem kaptura w momencie gdy świeciło słońce, bo byłem przekonany że zaraz ponownie zacznie padać. Miłośnicy czytania prognoz pogody będą rwali włosy z głów.
Podczas całego naszego pobytu, mającego miejsce w trzeciej dekadzie czerwca, temperatura wahała się pomiędzy 8 a 11 stopni Celsjusza. Gdy organizator wyjazdu ostrzegał aby zabrać ze sobą szaliki, czapkę i rękawiczki, to z kpiącym uśmiechem i lekceważeniem, ale jednak zastosowałem się do jego sugestii. Nie zliczę ile razy później dziękowałem mu w duchu za tę radę, szczególnie w kontekście rękawiczek. Trzymanie laski przy ostrym wietrze, zacinającym deszczu i niskiej temperaturze nie należy do najprzyjemniejszych odczuć. Skórzane rękawiczki chroniące głównie od wiatru oszczędziły mi wiele nieprzyjemności. Podobnie nieprzemakalna kurtka z kapturem, koniecznie ze ściągaczami przy tym ostatnim, aby przy każdym podmuchu wiatr nie zrywał nam go z głowy.
Pomimo braku ogródków kawiarnianych, jak w większości podobnych centrów turystycznych na całym świecie, i w Reykjaviku znajduje się główna handlowa ulica – Laugarvegur, momentami do złudzenia przypominająca zakopiańskie Krupówki, gdzie aż roi się od turystów, wikingów grających szanty na gitarach, naganiaczy restauracyjnych czy „potykaczy” reklamowych. Jest tam tylko tłum nieco mniejszy, muzyka nieco cichsza, a i reklamy sklepów przybierają charakterystyczną, lokalną formę. Oczywiście i tutaj Islandczycy zaskakują. Chyba każdy widząc w samym środku najpopularniejszej ulicy handlowej stolicy sklep z narzędziami ogrodowymi, piłami i siekierami będzie przecierał oczy i pokręci głową ze zdumienia.
Wybrzeże i interior
Reykjavik oczywiście jest miastem portowym, więc ocean jest tam na wyciągnięcie ręki. Jednak prawdziwy majestat Atlantyku mogliśmy, nomen omen ocenić dopiero na drugi dzień po naszym przybyciu na wyspę. Gospodarze naszego spotkania zaprosili nas na kolację – niespodziankę. Okazało się, że zawieziono nas do niewielkiej wioski Eyrarbakki, znajdującej się na południowym wybrzeżu Islandii. I gdy piszę na wybrzeżu, to nie mam na myśli np. kilometra od brzegu. W Eyrarbakki budynki od potęgi Atlantyku oddziela jedynie wał ziemi i kamieni. W moim odczuciu lepiej osłaniający domy od wiatru niż od samej wody. Dopiero tam można ocenić siłę żywiołów. A rada odwiedzanych gospodarzy aby do wskazanego miejsca wybierać drogę zgodnie z podmuchami wiatru, wcale nie była słabym żartem.
Dodatkowo na miejscu okazało się, że w Eyrarbakki znajduje się dom rodzinny jednej z naszych koleżanek, której rodzice postanowili nas ugościć. Gospodyni imieniem Ásta (wymawiamy jako Austa), co po islandzku oznacza miłość, dosłownie przygarnęła nas pod swój dach. Częstując lokalnym piwem i serami, opowiadała nam różne historie rodzinne, które w tym wypadku, przez pokolenia ściśle splatały się z historią Eyrarbakki, już od samego momentu powstania wioski, aż do założenia przez nią i jej męża The Bakkastofa Culture Centre, czyli w połowie pensjonatu, a w połowie domu kultury w którym prezentują pamiątki zgromadzone z tego regionu Islandii. W pobliskiej, zrewitalizowanej starej przetwórni ryb, dodatkowo organizują koncerty zespołu Saga Music, gdzie mąż Ásta, Valgeir Guðjónsson jest głównym bardem. Na koniec naszego spotkania Ásta zaprosiła nas na kolację, przed którą czas oczekiwania na zupę homarową i świeżego homara umilał nam śpiewem i grą na gitarze Valgeir. Po kolacji, chętne osoby mogły się jeszcze wybrać na spacer brzegiem Atlantyku..
W drodze do Eyrarbakki i z powrotem pierwszy raz mieliśmy okazję zetknąć się z przedsmakiem prawdziwej Islandii. Po oddaleniu się od Reykjaviku, na drogach nie biegnących w stronę popularnych atrakcji turystycznych, inne samochody spotyka się raz na kilka minut. Podobnie z zabudowaniami, których w trakcie ponad godzinnej jazdy napotkaliśmy bardzo niewiele. Drogi budowane są na nasypach, tak aby nie były one zalewane przez liczne potoki, lub wodę, która po intensywniejszych opadach nie mogąc wchłonąć się w skaliste podłoże, szeroko rozlewa się na polach. Momentami horyzont pozostaje zupełnie płaski. Żadnych drzew czy krzaków. Dookoła jedynie skały, kamienie i woda. Dla części osób krajobraz do złudzenia przypominał ten księżycowy. Dopiero jadąc w głąb interioru zaobserwować można jak grunt nieco się podnosi. Wtedy pobocza, obok wytrzymałych na wiatry traw, zdobywane są przez fioletowe łubiny, dodające bezdrożom kolorów. Podnoszący się grunt sprawia jednak, że przepływające rzeki wygryzają w nim głębokie kaniony, często mieszczące w sobie gigantyczne wodospady, odprowadzające do oceanu miliardy hektolitrów opadłej na wyspę wody.
W trakcie jazdy samochodem, początkowo jedynie na horyzoncie, później zbliżając się nieśpiesznie, pojawiają się ogromne góry, o których na pierwszy rzut oka nie sposób powiedzieć czy to już wulkan, czy jedynie góra spłaszczona przez prehistoryczny lodowiec. Bardzo często szczyty mijanych olbrzymów całkowicie nikną w chmurach. Czasem, gdy porywistemu wiatrowi uda się je rozgonić, na czubkach niektórych szczytów dostrzec można białe czapy śniegu. I tak jak spotkani Islandczycy narzekają na coraz słabsze zimy, na pojawianie się nawet żądlących os latem, to nie powinniśmy zapominać, że nadal ponad 10% powierzchni wszystkich wysp Islandii stanowią najprawdziwsze lodowce.
Atrakcje Turystyczne
W Reykjaviku, jak to w mieście, znaleźć można wiele różnych atrakcji. Wspomniany kościół Hallgrímskirkja czy hala koncertowa Harpa to jedynie przykłady kilku z nich. Na Islandię turyści przyjeżdżają jednak po to aby obcować z zadziwiającą i często zapierającą dech w piersi naturą. Jeśli tak jak my nie mają oni zbyt wiele czasu, najczęściej postanawiają zwiedzić tzw. Złoty Krąg Islandii, czyli trasę wzdłuż największych atrakcji wyspy. Przy dobrym planowaniu, a na szczęście z takim mieliśmy do czynienia, najciekawsze miejsca można obejrzeć w ciągu jednego dnia. Podobno lokalne biura podróży specjalizują się właśnie w takim obwożeniu turystów. Wystarczy jedynie określić ile dni planujemy poświęcić na zwiedzanie, a oni przygotują nam ofertę skrojoną na wymiar.
Na trasie naszego przejazdu znajdowało się mnóstwo wodospadów, ale my zatrzymaliśmy się jedynie, a może aż przy czterech z nich. Jako pierwszy odwiedziliśmy Öxarárfoss (widoczny na powyższym zdjęciu) i jest on chyba najpiękniejszym z pośród nich. Każdy przewodnik po Islandii wskaże Wam do niego drogę, dlatego skręcając doń z głównej drogi od razu natkniecie się na całą infrastrukturę turystyczną w rodzaju płatnego parkingu, kawiarni, toalet, oraz rzesze turystów. Przy parkingu zlokalizowano nawet wypukłą makietę, którą osoby niewidome mogą sobie obejrzeć palpacyjnie.
Przy wspomnianej makiecie znajdują się wejścia na drewniane chodniki i pomosty, którymi w głównej mierze turyści poruszają się po kanionie. Dzięki temu zamiast ślizgania się po kamieniach i wspinania się po skałach, do punktów widokowych można dotrzeć drewnianym chodnikiem, a zejść lub wejść po drewnianych schodach. Nawet podejście do samego wodospadu ma postać drewnianego chodnika, przypominającego te z miasteczek na dzikim zachodzie. Są one uniesione kilkanaście centymetrów nad skalistym, mokrym podłożem i z żadnej strony nie posiadają zabezpieczających barierek.
Öxarárfoss znajduje się na terenie parku narodowego i doliny Thingvellir, która na Islandii zasłynęła jednak z zupełnie innych powodów. Pierwszy to ten, że to właśnie tam najlepiej można przyjrzeć się przebiegającej z północnego-wschodu na południowy zachód szczelinie oddzielającej płyty kontynentalne Eurazji i Ameryki Północnej. Drugim powodem, znacznie bardziej istotnym dla Islandczyków niż dla zagranicznych turystów jest miejsce, w którym dokładnie już w roku 930 zgromadził się pierwszy Althing, czyli Islandzki parlament jednoizbowy. Do wszystkich tych lokalizacji można albo dojść bezpośrednio, albo obejrzeć je z drewnianych tarasów widokowych. Niestety z tych dwóch ostatnich atrakcji osoba niewidoma niewiele wyniesie. I oczywiście nie mam tu na myśli kolejnych kamieni…
Do tak rozległych obiektów można podjechać samochodem na kilka sposobów, w tym i takich za które nie trzeba dodatkowo płacić. I nie myślę tu o parkowaniu na poboczu, ale parkingach do których nie prowadzi Google Maps. Niestety, z tych miejsc dojście do opisywanych atrakcji może nie być tak komfortowe. Raz było mi dane wdrapywać się po skałach na taki parking i momentami bardzo tęskniłem za umiejętnościami moich nadrzewnych przodków…
Czasem, tak jak przy pokazanym powyżej wodospadzie Gullfoss, opadającą i pieniącą się wodę można obserwować z kilku różnych platform widokowych. Jeśli chcemy poczuć na twarzy wodny pył, to udajemy się do stóp wodospadu. Jeśli z kolei interesują nas lepsze ujęcia na zdjęciach, możemy skorzystać ze stalowych, ażurowych schodów aby wejść na wyższy punkt widokowy, lub całkowicie wspiąć się na krawędź kanionu.
Co ciekawe, w bardzo wielu miejscach na Islandii, szczególnie przy gejzerach, wodospadach i gorących źródłach, znajdują się zakazy korzystania z dronów. W trakcie naszego pobytu jedynie raz spotkałem się z użyciem drona, ale miało to miejsce na obszarze prawie dzikich gorących źródeł. Na wyspie bardzo często pojawia się również zakaz usypywania charakterystycznych kopczyków z kamieni. Dziwny zwyczaj kultywowany przez pielgrzymów na całym świecie, polegający na dorzuceniu jednego kamyczka do stosu, na Islandii pełnej turystów i kamieni, w połączeniu z brakiem ludzkiej wyobraźni, grozi prawdziwą zmianą krajobrazu. Przez chwilę zastanawiałem się nawet czy Islandczycy nie przejęli od Norwegów wiary w to, że owe stosiki są zamienionymi w kamienie trollami, które nie zdążyły się schronić przed pierwszymi promieniami słońca i w ten sposób nie chcą zakłócać ich spokoju. Rozwiązanie zagadki jest jednak znacznie bardziej prozaiczne. Owe kopczyki pomagają Islandczykom odnaleźć drogę w gęstej mgle. Bezmyślne usypywanie stosów kamieni w przypadkowych miejscach może skończyć się tragicznie, upadkiem z urwiska lub też hipotermią po zgubieniu się we mgle.
Takie moje podejrzenia, rodem ze świata mchu i paproci, jednak nie są całkiem bezpodstawne. Przed wyjazdem na wyspę, Ala zobligowała mnie do tego, abym zapytał Islandczyków czy to prawda że wierzą oni w elfy. Skoro obiecałem, chcąc nie chcąc zapytałem o to Valę, naszą Islandzką koleżankę. Na początku była troszeczkę zakłopotana, bo nie wiedziała czy mam zamiar wykpić wierzenia wyspiarzy, czy tylko kieruje mną czysta ciekawość. Gdy w końcu przekonałem ją, że w ogóle mnie to nie śmieszy i że jestem bardzo ciekaw, potwierdziła wyczytane przez nas wcześniej informacje, że około 70% Islandczyków nadal wierzy w elfy, czy jak to oni nazywają – niewidzialnych ludzi. Opowiedziała mi o kobietach rozmawiających z elfami, które zawsze pytane są o radę w sytuacji, gdy w nowym miejscu budowana jest droga i trzeba wysadzić kilka głazów lub wydrążyć tunel w górze. To tylko potwierdza wrażliwość i bliskie kontakty Islandczyków z otaczającą ich naturą.
Wodospady mogą osobom z dysfunkcją wzroku dostarczyć wiele wrażeń. Oprócz szumu opadającej z dużej wysokości wody, na skórze możemy odczuć wodny pył rozpraszany w powietrzu. Bezapelacyjnym liderem w zapewnianiu tego typu atrakcji jest wodospad Seljalandsfoss. Umożliwia on nie tylko podejście prawie do samej ściany opadającej wody, ale pozwala nam również wejść za tę huczącą kurtynę. Z tej opcji powinny jednak korzystać tylko i wyłącznie osoby nie mające problemów z poruszaniem się. Za ścianę wody można wejść jedynie po bardzo nierównych, stromych kamiennych i mokrych schodach, dalej należy wspiąć się po kolejnych stromych jak zwykle na Islandii, ażurowych, żelaznych stopniach i przejść wąskim występem skalnym wzdłuż ściany groty. Chętni mogą spróbować przejść kawałek dalej, aby zobaczyć kilka mniejszych wodospadów. Jednak na koniec wszyscy muszą wrócić tą samą drogą. Oczywiście w trakcie tej przeprawy, praktycznie z każdej strony kapie na nas woda, wodospad prycha gęstą mżawką, a w powietrzu unosi się wodny pył. Do tego przez dziury w skale wiatr hula pod najdziwniejszymi kontami sprawiając, że kaptury trzeba mocno zaciskać na głowie, a woda wdziera się tam, gdzie bez pomocy wiatru nigdy by się nie dostała. W efekcie po wyjściu spod wodospadu wszyscy jesteśmy przemoczeni i musimy napić się gorącej kawy. A teraz zgadnijcie: Co jest jedyną rzeczą sprzedawaną przy samym Seljalandsfoss? Tylko kawa, czarna lub biała, ale gorąca jak sama lawa.
Pod wodospad Skógafoss dotarliśmy na tyle szybko, że jeszcze wszyscy byliśmy mokrzy po spotkaniu z Seljalandsfoss. Charakterystyczną cechą tego miejsca jest możliwość wejścia po kamiennych schodach na sam szczyt wodospadu, sięgający wysokości jedenastego piętra. Tym razem zdecydowałem, że zostaję w samochodzie, bo jest mi zimno i nie chcę wystawiać się na dużej wysokości na podmuchy lodowatego wiatru. Część naszej grupy stwierdziła jednak, że wejście na szczyt wodospadu może stanowić świetną rozgrzewkę. I zapewniam Was, po ich powrocie nie wyglądali na szczególnie rozgrzanych. Co więcej, bardzo się ucieszyli że w dalszą drogę znowu wyruszą ciasno upchnięci w niewielkim samochodzie…
Islandia to oczywiście nie same wodospady, ale przede wszystkim, przynajmniej tak mi się wydaje, że to one funkcjonują w powszechnej świadomości, gejzery i wulkany. Tak więc i na trasie naszej wycieczki znalazła się dolina Haukadalur, która zasłynęła ogromną obfitością gorących źródeł, a w szczególności tym największym i najsłynniejszym na świecie, noszącym nazwę Geysir. Niestety Geysir od którego nazwę zyskały wszystkie pozostałe gejzery, przestał działać w latach sześćdziesiątych. Na szczęście nadal działa gejzer Strokkur, co tak na marginesie, po islandzku oznacza Baryłka na masło. Średnio co pięć minut, nawet do wysokości dwudziestu metrów, wystrzeliwuje w powietrze słup wody i pary. Gdy woda opadnie, a my stoimy akurat pod wiatr, to na twarzy poczujemy kłęby gorącej pary, tak jakby ktoś przed nami otworzył drzwi do sauny lub rozgrzanego prysznica.
Obejrzyj krótki film z erupcji gejzera Strokkur
W drodze do gejzerów mijamy całe pola gorących źródeł, na pierwszy rzut oka przypominające łąki na których znajdują się niewielkie kałuże i strumyki. Wszystkie one są bardziej lub mniej gorące. Mogą mieć temperaturę nieco wyższą od temperatury ciała, ale mogą również posiadać ponad 70 stopni Celsjusza i mogą nas poparzyć. Polecam więc dużą dawkę ostrożności przy sprawdzaniu dłonią, czy to aby na pewno prawda, że są to gorące źródła. Zapewniam was, że unosząca się nad nimi para to nie mgła…
Podążając wzdłuż złotego kręgu dotarliśmy również do punktu widokowego o nazwie Kirkjufjara, znajdującego się nieopodal miasteczka Vik. Ponieważ przyjechaliśmy na miejsce ok. godziny 22:00, samochody musieliśmy pozostawić na parkingu, ponad kilometr od plaży i resztę drogi pokonać pieszo. Warto jednak podjąć tę odrobinę wysiłku aby zobaczyć jedną z najsłynniejszych na świecie, czarną plażę Reynisfjara. Niestety, region ten jest właśnie tym, w którym odnotowuje się największą liczbę opadów na Islandii, o czym mogliście się przekonać na moim powyższym zdjęciu z rękawiczkami. Tak więc część z nas zmęczona i przemoczona wróciła do samochodów, a część podjęła wysiłek wdrapania się na płaskowyż Dyrholaey, gdzie co prawda nie udało im się wejść na stojącą tam latarnię morską, za to spotkali maskonury, które podobno bardzo chętnie pozowały im do zdjęć.
Obejrzyj plażę Reynisfjara z lotu maskonura, znaczy drona
Skoro były gejzery, to muszę wspomnieć również o wulkanach. Pierwszy, na szczęście dawno wygasły, nosi nazwę Grímsnes. I pewnie nie było by w nim nic szczególnego, w końcu na Islandii można ich trochę znaleźć, gdyby nie fakt że aktualnie w jego kraterze znajduje się ogromne jezioro Kerið. Na krater wulkanu można wspiąć się w miarę wygodnie, ale dalsze atrakcje dla osoby niewidomej mogą sprowadzić się jedynie do próby przekonania się, czy woda w jeziorze jest ciepła. Poza nietypowym położeniem i ogromną głębokością (55 metrów), było to dla mnie zwykłe jezioro. Za to osoby nie mające problemów ze wzrokiem mogą się przekonać, czy to prawda co piszą w większości przewodników, że jezioro Kerið należy do tych najpiękniejszych w Europie…
Drugi wulkan o który się otarłem, to doskonale znany wszystkim Europejczykom Eyjafjallajökull. W ciągu całego swojego istnienia miał on zaledwie kilka erupcji, ale my pamiętamy przede wszystkim tę z roku 2010, gdy wyrzucany przez niego w powietrze pył sparaliżował ruch lotniczy w całej Europie.
Tym razem na szczęście zatrzymaliśmy się jedynie u jego stóp, w pobliżu miejscowości Skogar, i udaliśmy się do gorących źródeł zwanych Seljavallalaug. I tu muszę przyznać, że droga do tych źródeł była dla mnie znacznie trudniejsza, niż pierwsza próba wymówienia ich nazwy. Dla osób widzących może to być ekscytujący trekking po skałach i potokach. Jednak dla osoby niewidomej samodzielne przejście do tych źródeł jest po prostu niemożliwe.
W tym miejscu po raz kolejny ogromne podziękowania dla pozostałych członków naszej ekipy, którzy wykazali się ogromną przewidywalnością, przedsiębiorczością i kreatywnością, zarówno dostarczając użytecznych informacji przed podróżą, jak i na poczekaniu wymyślając rozwiązania napotykanych problemów.
Okazało się, że pierwsze trudności zaczęły się już przy samym zjeździe z tzw. Jedynki, czyli drogi do Reykjaviku. Optymalnym rozwiązaniem powinno być wynajęcie samochodu terenowego. Niestety my dysponowaliśmy tylko jednym takim wozem i ja do dziś się zastanawiam, jak ten nasz zwykły miejski samochód osobowy, obciążony pięcioma facetami przedarł się przez tę wątłą sugestię drogi. Dalej jest szutrowa ścieżka, która w miarę wygodnie prowadzi nas do pierwszej przeprawy przez potok. Piszę w miarę, ponieważ i na niej znajdują się kamienie wysokości czasem i 15 cm. Wiem bo przekonałem się o tym boleśnie, gdy mój paluch kilka razy na nie natrafił.
W potoku wody na około 5 cm, więc nawet można nie ściągać butów. Przekraczamy go w miarę suchą stopą i dalej znów ścieżka, tyle że z większą liczbą kamieni. Docieramy do drugiego, znacznie głębszego potoku. Niestety, przeprawa przez niego przestała istnieć, więc potok należy pokonać w bród. Ściągam więc buty trekkingowe, podwijam nogawki spodni, bo woda miejscami sięga do kolan i zakładam na szczęście zabrane ze sobą specjalne buty do wody. Nurt jest niezbyt wartki, ale kamienie są bardzo śliskie, a ich wysokość i kąty nachylenia są bardzo dziwne. Jakoś jednak udaje nam się przebrnąć przez wodę bez strat. Nawet odpływające klapki jednego z uczestników zostały w porę pochwycone przez czujnych kolegów.
Niestety, przed nami pojawiło się skalne usypisko. Chcąc nie chcąc zaczęliśmy się na nie wspinać. Tak dla zobrazowania sytuacji powiem jedynie, że cały czas padał deszcz, miałem kaptur na głowie, gumowe podeszwy butów oraz że poruszałem się po śliskich i mokrych głazach. Uczepiony mojego przewodnika (w moich oczach urósł on do miana prawdziwego sharpa), przekładałem tylko nogę z jednego skalnego występu na drugi, słysząc jedynie komendy kierunkowe – wyżej, niżej, w lewo czy prawo. W pewnym momencie gdy posuwaliśmy się przyciśnięci do skały po może trzydziestocentymetrowej szerokości półce, mając kaptur na głowie, słysząc tylko komendy i deszcz, przekonany byłem że tuż obok mnie płynie strumień na który uważamy aby się nie zamoczyć. I wtedy nieopatrznie zapytałem mojego przewodnika co jest obok. Gdy w odpowiedzi usłyszałem, że dziesięciometrowa przepaść, prawie dostałem zawału. Na szczęście wkrótce okazało się, że z uwagi na osypiska kamieni dalsza droga jest niemożliwa, i powoli wycofaliśmy się do potoku. Zanim tam dotarłem pozostała część naszej ekipy znalazła znacznie mniej pionowe podejście do wspomnianych źródeł i dalej już bez większych przeszkód, jedynie uważając na leżące wszędzie głazy i kamienie, dobrnęliśmy do celu naszej wyprawy.
Seljavallalaug ma postać dużego, 25 metrowego betonowego basenu z gorącą wodą. Udaliśmy się do niego głównie z uwagi na jego historyczny charakter. Powstał on bowiem w 1923 r. i od tego czasu działa on prawie bez przerwy i jakichkolwiek zmian. Wspomniana przerwa wymuszona została przez erupcję pobliskiego wulkanu Eyjafjallajökull, którego pył wypełnił basen po brzegi. Dopiero grupa wolontariuszy latem 2011 r. oczyściła zbiornik z wulkanicznego pyłu.
Niestety, woda w basenie nadal posiada zielonkawy kolor, co może zniechęcać osoby przyzwyczajone do krystalicznej przejrzystości. Temperatura też bardzo się wacha w obrembie całego basenu. W miejscu w którym gorąca woda wypływa ze skały, może nawet poparzyć. Jednak im dalej od ujścia gorącego źródła, tym chłodniejsza woda. Wydaje się, że w zimniejszych miejscach, np. w płytszej części basenu, może ona spadać nawet do 30 stopni Celsjusza.
Tuż obok basenu znajdują się dwie betonowe przebieralnie, które poza hakami na ścianach i deskami na podłodze, nie posiadają żadnej infrastruktury. Osobiście uważam, że jeśli osoba niewidoma ma w planach zwiedzanie Islandii, a jednocześnie nie dysponuje tak wytrwałymi i ogarniętymi przewodnikami jakich ja miałem szczęście posiadać, to powinna ona skorzystać z bardziej komercyjnego rozwiązania jakim są źródła termalne Blue Lagoon, znajdujące się w połowie drogi między Reykjavikiem a Keflavikiem. Ich jedynym minusem jest cena, tj. 50€ za godzinę. Do tego należy doliczyć koszt transportu ze stolicy i z powrotem, czyli kolejne 50€. Mimo wszystko Blue Lagoon przez National Geographic uznane zostało za jeden z dwudziestu pięciu cudów świata, a tego samego na pewno nie można powiedzieć o Seljavallalaug.
Wracając znad gorącego źródła chwilę spędziliśmy brodząc pomiędzy rozlewającymi się na dużej przestrzeni, kilkunastoma malutkimi strumyczkami, z których prawie każdy miał inną temperaturę. Można było stanąć sobie w zimnej wodzie, robiąc krok w bok poczuć na stopie przyjemne ciepło opływające nasze stopy, a po kolejnym kroku zacząć wrzeszczeć i w podskokach uciekać z prawie gotującej się wody. Mniej więcej o pierwszej w nocy, dotarliśmy wreszcie do naszych samochodów. Zmęczeni powrotnym trekkingiem i wcześniejszym pływaniem w basenie, prosto z bagażników samochodów, zaczęliśmy posilać się prowiantem zabranym na naszą wyprawę. I w ten właśnie sposób owe pojazdy zyskały miano Food Trucków.
Ciekawostki
Lot na Islandię trwa ponad cztery godziny. Dostałem się tam linią lotniczą Wizz Air, która do Keflaviku na pewno lata, zarówno z Warszawy, jak i Katowic. Z Polski również LOT w sezonie letnim oferuje połączenia z Okęcia na Islandię.
Pomimo tego że w Keflaviku sam terminal jest bardzo mały, to należy pamiętać że lotnisko działa na terenie byłej amerykańskiej bazy wojskowej, co widać dopiero w momencie kołowania na pas startowy. Wtedy zauważyć można jak rozległy teren ono zajmuje. Czas dojazdu do pasa startowego przypomina ten na lotnisku we Frankfurcie, a to w końcu największy europejski hub lotniczy.
Mnie w sumie na lotnisku w Keflaviku najbardziej spodobały się wózki bagażowe, które z boków posiadały specjalną płozę, a obsługa stając na niej jedną nogą, drugą mogła się odpychać i trzymając się specjalnej ramy wózka, jak na hulajnodze, całkiem szybko rozwozić duże partie bagaży. Widzieliśmy dwie panie pomykające w ten sposób. Nie dość że ekologicznie, to jeszcze szczypta fitnessu…
Polaków odwiedzających ten kraj, co specjalnie mnie nie dziwi, w prawdziwy zachwyt wprawiają nazwy lokalnych piw – Boli oraz Tuli. Również wśród lokalnych specjałów doszukują się oni polskich konotacji. Np. w islandzkim ciastku o nazwie Klejna widzą jedynie większe, i to drożdżowe faworki.
To co znacznie mniej nam się podoba na Islandii, to obowiązujące tam ceny. Podam kilka przykładów:
- Suchy gofr – ok. 25 zł (600 koron IS),
- Gofr ze śmietaną – ok. 35 zł (890 koron IS),
- Woda mineralna 1l – ok. 16 zł (400 koron IS),
- Średnia kawa – ok. 14 zł (350 koron IS),
- Zupa meksykańska – ok. 60 zł (1500 koron IS – w centrum turystycznym),
- Sałatka w restauracji – ok. 70 zł (1800 koron IS),
- Danie główne – ok. 150 zł (3800 koron IS),
- Pamiątkowe durnostojki – ok. 40 – 160 zł (1000 – 4000 koron IS);
Oczywiście górnej granicy nie ma i ceny zależą bardzo mocno od miejsca w którym dokonujemy zakupów. Te podane powyżej należą do tych najniższych. Gdybyście jednak wybierali się na wyspy na dłuższy czas, i planowali zaopatrzyć się w artykuły spożywcze, podobno warto odwiedzić tam dyskont Bonus, przypominający naszą Biedronkę. I jeszcze tylko tak informacyjnie, do kwoty 4000 koron islandzkich, wszędzie możemy płacić kartą zbliżeniowo.
Część atrakcji, również tych naturalnych jest płatna. Nie są to jednak zbyt wygórowane opłaty. Np. wejście na krater wulkanu Grímsnes to koszt 400 koron. Opłaty są jednak pobierane tylko w godzinach pracy, np. do 18:00 i każdy kto pojawi się u stup wygasłego wulkanu po tym czasie, może go zwiedzać bezpłatnie. Oczywiście część atrakcji po godzinach pracy jest po prostu zamknięta dla turystów.
W trakcie jazdy drogami Islandii, na poboczach obserwować można liczne stada niewielkich, krępych owieczek. Ich odporna na lodowate podmuchy wełna wykorzystywana jest na wyspach do produkcji swetrów, skarpet i koców rozchwytywanych przez turystów. Przyznam jednak, że należy bardzo uważać na to co się kupuje. Wydaje mi się, że Islandczycy, podobnie jak podhalańscy górale, doskonale wiedzą jak oskubać z dudków naiwnego globtrotera. Najfajniejsze koce widziałem w sklepach sygnowanych logiem Geysir. Koce widziane w innych miejscach przypominały mi jedynie jakieś stare, zmechacone szmaty.
Co ciekawe, od czasu do czasu, na tych samych poboczach zaobserwować można również islandzkich kowbojów, którzy zamiast owiec, po bezdrożach przeganiają konne wycieczki turystów. Jak się okazuje, ostatnio taki sposób zwiedzania Islandii wierzchem stał się bardzo popularny.
Na poboczach znajdują się również pomniki ludzkiej brawury, nieostrożności lub po prostu wypadków. Islandczycy przy drogach pozostawiają wraki rozbitych samochodów, aby stanowiły one swoiste memento dla kolejnych kierowców, a w szczególności turystów. W końcu podobno 80% wypadków na wyspach powodują przyjezdni.
Już nie tylko na poboczach, ale wręcz na każdym kroku turyści mogą spotkać, wspominane przeze mnie nieco wcześniej, bardzo charakterystyczne ptaki. Mowa tu oczywiście o maskonurach, które przez magików od marketingu zostały doskonale wykreowane na maskotkę, logotyp i znak rozpoznawczy Islandii. Można je znaleźć dosłownie wszędzie, na koszulkach, czapeczkach, kubkach czy słodyczach. Te niewielkie, bo zaledwie nieco ponad trzydziestocentymetrowe ptaki, wyglądem przypominające pingwiny, turyści w naturze mogą spotkać jedynie na samym wybrzeżu, a w szczególności na płaskowyżu Dyrholaey, gdzie znajdują się ich tereny lęgowe. Ja gdy tylko zobaczyłem przemiłą maskotkę maskonura, nie mogłem się powstrzymać i natychmiast zanabyłem ją sobie w ramach pamiątek z Islandii. Jednak największym moim trofeum, odnalezionym dosłownie w ostatnim odwiedzonym sklepie, jest ręcznie robiona pozytywka odgrywająca melodię islandzkiej pieśni miłosnej. Uświetni ona moją dotychczasową kolekcję pozytywek z różnych stron świata.
I już definitywnie na sam koniec rzecz, która przyznam że bardzo mnie zafrapowała. Podczas tego prawie całego tygodnia na Islandii nie spotkałem ani jednego psa. Ktoś z naszej grupy podobno w jakimś obejściu widział psa, ale ja przez pięć dób nie słyszałem ani jednego szczeknięcia. Za to dosłownie wszędzie jest pełno dzikich kotów. Mogą wam towarzyszyć w trakcie spacerów, zafascynowane obserwować końcówkę poruszającej się białej laski, czy wypatrywać okazji aby dostać coś do jedzenia.
Zakończenie
Kończąc tę przydługą relację stwierdzam, że Islandia na pewno jest miejscem oryginalnym i nieoczywistym. Jednak jestem równie pewien, że nigdy nie chciałbym tam mieszkać na stałe. Warunki atmosferyczne, a w szczególności nieustanna konieczność chodzenia w kapturze, byłyby ponad moje siły.
Niestety, w moim odczuciu samodzielne i w miarę komfortowe zwiedzanie Islandii bez samochodu lub nie będąc w większej grupie poruszającej się autokarem, dla osoby niewidomej, lub bardzo słabo widzącej jest praktycznie nie możliwe. Z tego co mi wiadomo, na wyspie nie ma kolei a transport autobusowy jest więcej niż skromny.
Jednocześnie uważam jednak, że Islandia to kraj wart odwiedzenia. Nam w trakcie tego wyjazdu udało się jedynie liznąć odrobinę jego natury, kultury i historii. Po więcej odsyłam was albo na samą Islandię, albo jeśli nie macie na razie takich planów, do książki Bereniki Lenard pt. „Szepty kamieni – Historie z opuszczonej Islandii”, którą możecie kupić np. tutaj, w internetowej księgarni Woblink.
I już definitywnie na sam koniec, chciałbym podkreślić, że wszystkie powyższe wrażenia i spostrzeżenia stanowią jedynie moje własne, subiektywne odczucia, które mogą się znacząco różnić nie tylko od opinii osób odwiedzających, pracujących czy mieszkających na Islandii, ale również od opinii członków ekipy, którym towarzyszyłem w trakcie naszego wspólnego wyjazdu. Przedstawione powyżej opisy to usłyszane od nich słowa, przefiltrowane przez pryzmat mojej subiektywnej wyobraźni.
Bardzo interesujący opis może się namówię
Bardzo interesująca relacja może się wybiorę!
Dzięki za obszerną relację jak dla mnie tekst jest napisany Pięknym językiem naprawdę coraz rzadziej w Internecie można napotkać tak dobrze napisane teksty.
Panowie, bardzo dziękuję za miłe słowa.